Hakuna Matata. Część 2. Miło cię poznać. Kizimkazi
Kontynuacja. Zacznij tutaj >>>
1 dzień . 28 lutego.
Nasz samolot wylą dował o 6:50. Autobus z drabiny zawió zł nas na maleń kie lotnisko. Wszę dzie są samoloty ś migł owe, któ re zabiera się stą d na safari.
Przyjechał o kilka osó b, wię kszoś ć stał a w kolejce po wizę , a my już wizę mieliś my, wię c w cią gu 10 minut otrzymaliś my pieczą tkę w paszporcie. A potem opó ź nienie był o z naszej winy. Nie wypeł niliś my naszych dokumentó w w samolocie, wię c wypeł niamy je na lotnisku.
Szybko odebraliś my też bagaż e, nie wymieniliś my pienię dzy, nie kupiliś my karty SIM, wyszliś my z lotniska szukać wymiennika z lepszą stawką , a przedstawiciel wypoż yczalni powinien czekać dla nas tam (zmienia też pienią dze w dobrym tempie).
Zaraz, zanim zdą ż yliś my zrobić dwa kroki,
zostaliś my zaatakowani przez przyjaznych mieszkań có w, któ rzy pomogli nam za trochę pienię dzy. Ale jesteś my pod tym wzglę dem chciwi - nie potrzebujemy ż adnej pomocy. Niemniej jednak ktoś wkradł się w zaufanie jej mę ż a i zaczą ł dzwonić do naszego dystrybutora. Ale coś mu nie dział ał o.
Aby samodzielnie dzwonić lub pisać , musisz kupić kartę SIM. To wymaga lokalnych pienię dzy. Poszliś my poszukać znanego wymiennika, któ ry zawsze ma lepszą stawkę i dział a od 8 rano. A zegar zaczyna się o ó smej. Nie ma najemcy, nie mamy karty SIM, a zatem nie ma internetu, aby się z nim skontaktować i nie ma lokalnych pienię dzy na zakup tej karty SIM. Widzimy kolejny kantor, z osobnym wejś ciem, w budynku lotniska, cią gną cy do niego walizki. Jest ró wnież zamknię ty. Có ż , 7 rano)
Pró bujemy jechać na lotnisko, ale tam nie mamy wstę pu. Co wię cej, każ dy chce pomó c, cierpliwie wyjaś nić , jak wejś ć do ś rodka, a my wracamy do tego samego korytarza, z któ rego przyszliś my. Ale oni też nie chcą nas wpuś cić .
Jesteś my bardzo zmę czeni,
jesteś my ś pią cy, jest nam gorą co (jesteś my w trampkach, w spodniach, ja generalnie mam na sobie T-shirt z rę kawami - w plecakach są rzeczy letnie, ale nie ma gdzie się przebrać ) i taki nierozwią zywalny, niespodziewany problem.
Wyjaś niam, ż e muszę tylko wymienić pienią dze, a na ulicy jest wymiennik „ale dział a”. Jakoś nie wyszł o od razu, ale potem pracownik zlitował się i wpuś cił mnie, ale tylko mnie. Zostawiam mę ż a, walizki, plecaki, kł usuję do kantoru i staję tam w kolejce.
Mniej przebiegli pasaż erowie już dawno odeszli, a my, z naszymi starannymi biada dowcipu przygotowaniami, wcią ż wisimy mię dzy niebem a ziemią .
A dzień coraz bardziej się rozgrzewa.
Wiedział em, ż e pierwszy dzień bę dzie trudny, ale i tak zaczynam się zniechę cać .
Gdy tylko wymienię pienią dze i kupimy kartę SIM, nasz dystrybutor biegnie za nami. Hurra! )
Okazał o się , ż e zamó wiliś my samochó d nie na lotnisko, a do hotelu Airport Palace i tam na nas czeka. Pomyś leliś my, ż e bę dziemy musieli poczekać , aż zabiorą go na lotnisko,
ale zaproponowano nam inne rozwią zanie. Akurat tu, na lotnisku, jest inny samochó d, ale klient nie chce go brać , ponieważ jest sam, potrzebuje mniejszego samochodu. Oferta zmiany.
Samochó d jest duż y, czarny, pomię ty, nie ma sensu fotografować uszkodzeń . Jest kompletnym wrakiem.
Có ż , oczywiś cie, zgodziliś my się , ale problem nie został rozwią zany) Teraz musieliś my zabrać tę osobę do „naszego” samochodu. Dystrybutor usiadł za kierownicą , zał adowaliś my się we tró jkę i pojechaliś my do miasta. Samochó d nie jest lepszy w ś rodku niż na zewną trz.
Dotarliś my do starego domu z napisem Bank.
Oto samochó d „nasz nie nasz”.
- Teraz - mó wi dystrybutor. - Zmienimy pienią dze.
Naprawdę myś lał em
ż e pó jdziemy do tego „banku”, ale chł op wycią gną ł pó ł walizki pienię dzy i prosto w samochodzie powiedział nam, ile potrzebujemy. Coś schrzanił i dał facetowi, któ rego ze sobą przywieź liś my, wię cej szylingó w. Facet okazał się uczciwym facetem i zwró cił nadwyż kę )
Teraz moż emy iś ć . Ale namó wiono nas innego towarzysza podró ż y - mł odego miejscowego faceta, któ ry miał nam pokazać , gdzie jest stacja benzynowa. Na pierwszej stacji nie był o benzyny, wię c poszliś my szukać drugiej. Ruch jest szalony, piesi wspinają się pod koł ami, moja Sanya myli lewą i prawą stronę i pró buje staranować mał ą cię ż aró wkę . Woł am do niego: „W lewo, w lewo, chodź ! ”. Facet się poci, ale milczy. Mą ż nie pierwszy raz zasiada za prawym koł em, ale od razu i nawet po nieprzespanej nocy jakoś się tę pi.
Na stacji benzynowej na począ tku też nie jest do koń ca jasne „jak to wzią ć ”, ale teraz już zatankowaliś my, jedziemy.
Na kole prawie przelatujemy pod duż ą cię ż aró wką , dobrze, ż e ma dobre hamulce. Tutaj już się pocę i milczę ,
a nasz chł opak bierze gł owę , wzdycha i prosi go, ż eby podrzucił . Myś lę , ż e przeż egnał się , kiedy wyszedł , czy co tam dzię kują swojemu bogu za cudowną ucieczkę .
I wesoł o potoczyliś my się na poł udnie.
Prawie cał a droga w okolicach miasta to rynek - otwarte sklepy, jakieś szopy z towarami. Ludzie aktywnie rzucają się pod koł a, minibusy dala-dala, obwieszeni kolorowymi ludź mi i kuframi, parkują jak chcą , wył aniają się tuż pod naszymi nosami. Drogi są wą skie – rowerzyś ci, motocykliś ci, dzieci, psy, koty – wszystko to krę ci się po drodze jak kalejdoskop. Mą ż mó wi: „To tak, jakbym wdał się w grę komputerową i od razu przeszedł na ostatni poziom”, ale prawo-lewo już się nie myli, wytrwale trzymają c się swojego rzę du.
Po drodze widzimy duż y targ warzywny i zatrzymujemy się , by kupić owoce. Nie znamy jeszcze cen.
ale pró bujemy się targować i nam się to udaje) Có ż , wię c… trochę )
Rynek jest w opł akanym stanie – brud, zapachy, tł umy. Sprzedaje ziemniaki, czosnek, bakł aż any i kiepskie pomidory. Są też owoce, ale niewiele. Bierzemy duż ą wią zkę rambutanó w za 2000 szylingó w, 2 ananasy za 4000 i trzy duż e mango za 5000 plus tysią c za worek. Plastikowe torby są w Tanzanii zakazane, sprzedają torby syntetyczne, tak jak kiedyś mieliś my torby w kratkę . Nie wiem, dlaczego są bardziej przydatne niż plastik, ale dla Tanzań czykó w jest to wygodniejsze.
Kupujemy kolejne opakowanie wody, ż eby dwa razy nie wstać i jedziemy do hotelu.
Kizimkazi.
Oczywiś cie zgubiliś my się w Kizimkazi, weszliś my od zł ej strony, ale dzię ki temu znaleź liś my cudowne miejsce) Gdzieś skrę ciliś my w zł ą stronę i znaleź liś my się w ś lepej uliczce, a w odległ oś ć , naga podczas odpł ywu i był o tak pię knie, ż e chciał em biec w ich kierunku po biał ym piasku, rozkł adają c rę ce i wrzeszczą c - Aaaaa! ! !
Ale mą ż był już wyczerpany i musiał też szukać hotelu, a on powiedział – jutro. No jutro, wię c jutro. Poł oż ył em kres mepsmi.
A po prawej stronie, przy wejś ciu do hotelu, siedzi „zdecydowany” i obcina 2 tysią ce szylingó w za wejś cie. Oto te na! Po co pytasz? Miejscowi mę ż czyź ni dosł ownie trzymają się samochodu i nie przepuszczają , dopó ki nie zapł acimy.
A czy wiesz, co jeszcze jest niezwykł ego na Zanzibarze? Jeś li zapł acił eś gdzieś w drodze, przygotuj się ! Wtedy droga bę dzie nieprzejezdna! )
Polną drogą , z wystają cymi ostrymi kamieniami, na palcach udajemy się do hotelu. Straż nik Masajó w uprzejmie otwiera bramę . Hurra! Cywilizacja! )
Nie bez powodu hotel na zdję ciu wyglą da jak raj. Jest jeszcze lepszy na ż ywo! Mał y krzak, w pobliż u recepcji,
jest usiana mał ymi gniazdami i fruwają tam malutkie ż ó ł te ptaki. Tak egzotyczne! Wielokrotnie pró bował em je zdją ć , ale są bardzo szybkie i boją się ludzi)
Siadamy w recepcji, aby się wymeldować :
Któ ry z was to Tatiana?
- Ja (no có ż , któ ra z nas moż e być Tatianą , jeś li ma w rę kach nasze paszporty, a tam są zdję cia? )
- Mam mł odszą siostrę Tatianę .
Jesteś my aktywnie zaskoczeni i dowiadujemy się , ż e dziewczyna ma na imię Katerina. I ż e to są standardowe nazwy Zanzibaru.
Katerina jest bardzo przyjazna, ale nas nie zameldował a, pokó j nie jest gotowy. Jest 11 rano (jeź dzimy już od 7 rano), a odprawa dopiero o 14.
A my już jesteś my tupani. Chcę jeś ć , spać , a przynajmniej zdją ć tenisó wki.
Nasze wakacje zaczynają się od siedzenia w restauracji i patrzenia na odpł yw (imponują cy widok - ł odzie stoją na biał ym piasku i czekają na wodę ). . .
. . . i wybierz z menu to, co chcielibyś my zjeś ć na ś niadanie. Kelnerka cierpliwie czeka. Po kilku minutach okazuje się , ż e nie ma tu nic na ś niadanie ani lunch. Czas na ś niadanie się skoń czył , teraz jedzenie bę dzie tylko wieczorem. A teraz jest piwo. Oczywiś cie musieliś my wstać i iś ć szukać jedzenia, ale byliś my już tak zmę czeni, ż e na ś niadanie zjedliś my piwo. Wię c co? Są w nim kalorie)
I chociaż w oceanie nie ma wody, mił o też na nią patrzeć .
Leniwie dyskutujemy, ż e powinniś my się przebrać w zabawnej toalecie i popł ywać w basenie.
Jest gorą co. Ale siedzimy, gł upcy, piliś my piwo i sił y nas opuś cił y.
Kiedy wstajemy, ż eby się przebrać , Katerina przynosi nam klucze.
12:00 Czoł gamy się do ł ó ż ka i wył ą czamy do wieczora. Przed nami 12 dni niebiań skiej przyjemnoś ci, a teraz ś pij!
Hotel jest naprawdę bardzo, bardzo!
Duż y basen, pię kny salon i wspaniał a plaż a, na któ rą prowadzą mał e drewniane schody.
Do wieczora przybył a woda.
Turkusowa, czysta, spokojna woda. Nigdy wcześ niej nie widział em takiego morza. To jest diament. Ś nić . Bounty w najczystszej postaci.
Popł ywał am trochę z mę ż em, potem zmę czył się i wyszedł , a ja wzię ł am poduszkę i poddał am się ł agodnym falom i pró bował am się utopić . W ogó le nie był o fal, ale kiedy „opamię tał em się ” do hotelu był o bardzo daleko! Przestraszył em się , zaczą ł em mocniej wiosł ować w stronę brzegu, ale nadmuchiwana poduszka bardzo mnie spowolnił a i bał em się odpuś cić , ale co jeś li nie wiosł uję , nie pł ywam zbyt dobrze i nawet w panice. Bez wzglę du na to, jak wyskoczył o mi serce, zaczą ł em się dusić . Plaż a nie zbliż ył a się . Już nawiedził a mnie myś l, ż eby zaczą ć krzyczeć i woł ać o pomoc, ale wysił kiem woli zmusił am się do uspokojenia. Wypuś cił a z poduszki trochę powietrza, przycisnę ł a ją jedną rę ką i rytmicznie, mocno zaczę ł a wiosł ować w stronę brzegu.
Jeś li to czytasz, dotarł em bezpiecznie do brzegu) Nieprzyjemne doś wiadczenie. Moje serce wcią ż wali, jak sobie przypominam.
Ten pierwszy dzień na Zanzibarze był tak jasny, tak egzotyczny, tak nierealny, ż e przyć mił nam resztę podró ż y.