Kuba - wyspa optymistów

27 Moze 2008 Czas podróży: z 28 Luty 2007 na 15 Marta 2007
Reputacja: +39
Dodaj jako przyjaciela
Napisać list

Kuba - wyspa optymistó w

Wspó ł czesna Kuba zaczę ł a się dla mnie od Hawany, miasta, któ re kiedyś , ć wierć wieku temu, dał o mi niezwykł e wraż enia. Dziś , kiedy ponownie znalazł em się w tych samych miejscach, nagle w mojej pamię ci pojawił y się najdrobniejsze szczegó ł y tej jeszcze „inturystycznej” wyprawy. I bardzo chciał em opowiedzieć o tym niezwykł ym, ż yją cym na przekó r wszelkiej logice kraju. Któ rą z tych dwó ch wycieczek wolisz? Obecną czy sprzed dwudziestu pię ciu lat? Stwierdzenie, ż e na przestrzeni lat coś bardzo się zmienił o na wyspie, nie był oby do koń ca prawdą.

Wszystkie te same stare, zaniedbane, zniszczone domy, ogromne amerykań skie samochody z lat pię ć dziesią tych XX wieku, te same ze skrzydł ami, któ re wyglą dają jak ptaki. Wcią ż są w ruchu, po prostu nie ma innych, choć czasem przez wyrwę w ulicy przemknie nowiutki mercedes, ale to raczej miraż , duch.


Z drugiej strony globalizacja, tak znienawidzona przez Fidela i jego zwolennikó w, takich jak prezydent Wenezueli Hugo Chavez, już mocno owinę ł a swoją sieć wokó ł tej jednej z niewielu wysp rzekomo budują cych socjalizm, któ ry już dawno wyszedł z mody.

Dyktatura pozostał a, ale w poró wnaniu z licznymi terrorystycznymi, krwioż erczymi islamskimi i nie tylko islamskimi reż imami, choć nadszarpnię ta czasem, ale wcią ż absolutną wł adzą Castro, wyglą da to jak zwykł e nieporozumienie, zabawka i widać to z goł ym okiem, ż e cał y ten absurdalny system zbliż a się do koń ca, wraz z jego starym przywó dcą.

W gł ó wnie chrześ cijań skiej Ameryce Ł aciń skiej był y i są reż imy znacznie straszniejsze i bardziej krwioż ercze.

W mię dzyczasie, raczej przez inercję , ta „wyspa wolnoś ci” jest w ś wiatowych mediach w tym samym towarzystwie z Koreą Pó ł nocną i Iranem, któ re wpę dziwszy swoich ludzi w biedę , na peł nych obrotach rozwijają programy nuklearne.

Ale co z Kubą ? Mał a, ciepł a wyspa z wesoł ymi i mimo cię ż kiego ż ycia, przyjaznymi ludź mi. Wspó ł czesnemu zachodniemu turystowi, z dala od historii i polityki, Kuba jawi się jako zwyczajna „bananowa republika”, biedna i zaniedbana, podobnie jak inne kraje tego regionu.

Na Karaibach bieda od dawna jest normą . I to nikogo nie dziwi. A Kuba, zachowują c pewną czę ś ć zalet socjalizmu, zwł aszcza w sferze społ ecznej, czerpie wielkie korzyś ci z np. Haiti, Salwadoru, Nikaragui, a nawet takich gigantó w jak Meksyk czy Brazylia.

Przede wszystkim zachodni turysta widzi tu znakomitą infrastrukturę rekreacyjną , hotele znanych ś wiatowych sieci, wiele kilometró w czystych piaszczystych plaż , dobry serwis itd. - wszystko to, co niezbę dne i znane.

Jednocześ nie samym tł em tego raju jest podobno zł owieszcza komunistyczna dyktatura, w rzeczywistoś ci to wię cej symboli w postaci licznych plakató w z zaciś nię tą w pię ś ć dł onią – „Ojczyzna albo Ś mierć ”, portrety Che Guevary – pradziadek wspó ł czesnych terrorystó w i anioł w poró wnaniu z nimi.


Ten rozgł os o reż imie Castro, któ ry cią gnie się od koń ca lat pię ć dziesią tych ubiegł ego wieku, jest teraz bardziej atrakcją dla turystó w, „akcją ” za dodatkową opł atą . Oczywiś cie nie uł atwia to prostemu Kubań czykowi. Ale kto i gdzie o tym myś li?

Co wię cej, w cią gu pię ć dziesię ciu lat wyrosł o kilka pokoleń , któ re nie znają innej rzeczywistoś ci.

A tych, któ rzy z naraż eniem ż ycia wcią ż starają się go szukać w są siednim, zaledwie okoł o dwustu kilometrach, najbogatszym potworze, ten potwó r ostroż nie wysył a ich do swojej „ojczyzny”, wiedzą c doskonale, ż e tych ludzi nie oddają ich rodzimą „willę ” i, co najwyż ej, w wię zieniu.

A dla zagranicznego turysty jest tu raj. Tropikalna egzotyka, doprawiona mocno wyblakł ymi komunistycznymi symbolami. cztero- i pię ciogwiazdkowe hotele, bezcł owe, kabarety i restauracje z szalonymi cenami. Czy dawny „Hilton” zachował swoją „komunistyczną ” nazwę „Havana Libre”. Ale w ś rodku to ten sam Hilton, któ ry uderzył mnie wiele lat temu swoim lobby z fontannami, ogromnymi kryształ owymi ż yrandolami, biał ymi skó rzanymi meblami i rzę dami sklepó w sprzedają cych dziwaczne towary. Na przykł ad jeden wypeł niony był tylko wyrobami ze skó ry krokodyla, drugi luksusową biż uterią z diamentami mienią cą się w misternie oś wietlonej witrynie sklepowej.

Ale niestety.

Cał y ten przepych sprzedawano tylko za walutę wymienialną , a za nasze pesos moż na był o kupić tylko to, co miał o być prostym Kubań czykiem bez kart, czyli prawie nic.

Ale był o strasznie ciekawie, mimo 30-stopniowego lutowego upał u i prawie stuprocentowej wilgotnoś ci.

A najważ niejsze, ż e pomyś leli za nas – gdzie nas zabrać , co pokazać i stale obserwowali, ż eby ze stada nie zabł ą kał się ani jeden baran. I był ktoś do naś ladowania.

Tak wię c znalazł em się przed dylematem. Mó wią c o wspó ł czesnej Kubie lub o tej dwadzieś cia pię ć lat temu – w koń cu pierwsze wraż enie jest najciekawsze i niezapomniane.

Moż e zacznę w kolejnoś ci, a potem zobaczymy.

Od Morza Ś ró dziemnego po Karaiby

Wow poł ą czenie. Czyż nie?

Nawet najwię ksze ś wiatowe firmy wycieczkowe nie organizują takiej podró ż y jednym lotem, moż e z wyją tkiem cał ego ś wiata.

Nie, nie chodzi o geografię.


Począ tek lat osiemdziesią tych ubiegł ego wieku. Mam już kilka wyjazdó w zagranicznych do „braterskich, socjalistycznych krajó w” Europy Wschodniej.

Kiedyś na tablicy ogł oszeń naszej firmy zobaczył em mał ą karteczkę z zaproszeniem na rejs po Morzu Ś ró dziemnym.

W tamtych latach takie ogł oszenie, otwarcie zawieszone na drzwiach komitetu zwią zkowego, wyglą dał o jak ż art, nic wię cej.

Wię c dalej ż artują c, poszedł em do komitetu zwią zkowego i nagle „przyję li moje dokumenty” na wyjazd.

Teraz wszystko jest proste. Bilet lotniczy (teraz nawet go nie potrzebujesz, jest elektroniczny), voucher na hotel, czasem potwierdzenie zamó wienia na samochó d. To chyba wszystko. Najważ niejsze jest dostę pnoś ć pienię dzy.

Wtedy sł owo „dokumenty” miał o zupeł nie inne znaczenie.

Najważ niejsza i jedyna nazwana został a „charakterystyczną – rekomendacją ” i zaczynał a się od sł ó w o „stabilnoś ci moralnej” polecanego, choć nie był o sprecyzowane komu i komu.

Wszyscy musieli podpisać ten waż ny dokument - szef wydział u, sekretarz Komsomoł u, szef partii i najwyż sze kierownictwo.

Nastę pnie rozpoczą ł się drugi etap „egzekucji” – komisja „starych bolszewikó w”, któ ra zebrał a się w komitecie okrę gowym najważ niejszej wó wczas i jedynej partii komunistycznej Zwią zku Radzieckiego.

Ta komisja, skł adają ca się gł ó wnie z był ych czekistó w w stanie spoczynku, oczywiś cie mnie odrzucił a. Choć moralnie stabilny, nie dojrzał jeszcze do reprezentowania Wielkiego Kraju w krajach ś ró dziemnomorskich, takich jak Turcja i Grecja. Czego należ y się spodziewać.

Wychodzą c z tego "czyś ć ca" natkną ł em się na sekretarza tego samego komitetu okrę gowego, mojego są siada, i poprosił em o pomoc, nie liczą c na nic.

Ale patronat pomó gł - w cią gu pię ciu minut ci sami "starzy bolszewicy" uznali mnie za godnego reprezentowania naszej Ojczyzny w obliczu podstę pnego wroga.

Co wię cej, ten „dokument” przechodził przez ró ż ne „zamknię te” instancje i wkró tce został em wezwany do Intourist i poinformowany, ż e nie pojadę nad Morze Ś ró dziemne.

Bez komentarza.


Ale w wyją tkowym przypadku jak na tamte czasy zaproponowali zastę pstwo - wyjazd na Kubę.

Có ż , to nie był a najgorsza opcja, wrę cz przeciwnie. Po prostu trudno był o w to uwierzyć.

I dopiero w pocią gu, któ ry wió zł naszą pstrokatą grupę do Moskwy, przestał em wą tpić w to, co się dzieje.

Sama grupa został a zmontowana w ś cisł ej zgodzie z Instrukcją Urzę dó w – wię kszoś ć to był a klasa robotnicza z darmowymi karnetami, plus kilku zł odziei i ja nie wiadomo, jak się tu dostał am bez ż adnych koneksji. Podobno zbyt duż y i niezdarny biurokratyczny komputer zawió dł.

Luty - począ tek naszej trzytygodniowej wyprawy - był zimny i ś nież ny.

Tak ś nież nie, ż e przez zaspy nasz pospieszny pocią g przyjechał do Moskwy dwanaś cie godzin pó ź niej niż planowano i dopiero o jedenastej w nocy znaleź liś my się w luksusowym lobby hotelu Cosmos, wtedy jeszcze zupeł nie nowego, wybudowanego przez Francuzó w dla Igrzyska Olimpijskie w Moskwie i wypeł nione w tej pó ź nej godzinie przez niezwykł ą dla nas publicznoś ć.

Tu w holu czuć był o zapach dobrej kawy, nieznanych, ale oczywiś cie drogich perfum i dobrych importowanych papierosó w - w ogó le zapach obcych krajó w, nie socjalistycznego, gdzie był em już wcześ niej, ale najbardziej realnego , jak nam się wtedy wydawał o, kapitalizm.

Jednak bardzo chciał em jeś ć . Wszystkie zapasy ż ywnoś ci zabrane na drogę został y zjedzone w pocią gu, z powodu tych dodatkowych dwunastu godzin opó ź nienia, któ rych nikt się nie spodziewał.

W nocy w hotelu dział ał y dwa bary nocne i oczywiś cie przyjmował y tylko walutę wymienialną - dolary, franki, funty, liry, ale nie ruble, któ re już wtedy popularnie nazywano „drewnianymi”.

A rano gł odni zeszliś my do restauracji i wylą dowaliś my na bufecie. Był o to pierwsze takie ś niadanie dla mnie i cał ej grupy. Moż esz sobie wyobrazić , ile tam zjedliś my.


Moskiewski Mię dzynarodowy Port Lotniczy „Szeremietiewo – 2” zabł ysną ł swoją nowoś cią . Tutaj też , podobnie jak w „Kosmosie”, unosił y się niezwykł e, obce zapachy, już za kontrolą paszportową zaczą ł się inny ś wiat. I choć w „zagranicznych” kawiarniach przyjmowano ruble, ceny tam był y niebotyczne.

A przed nami czekał „kawał ek” kapitalizmu.

W ś wiecie kapitalizmu

Doskonale rozumiał am, ż e jadę do zwykł ego „socjalistycznego” kraju.

Niech bę dzie egzotyczne, niech bę dzie na innej pó ł kuli, ale z tym samym systemem totalitarnym, w takim samym porzą dku jak my.

Ale po drodze był a okazja, aby trochę zanurzyć się w ś wiat, któ ry wydawał nam się wó wczas idealny, kapitalizm – przynajmniej trochę , trochę , ale jednak…

Po pię ciu godzinach lotu nasz ogromny IL-62 wylą dował w stolicy Maroka, mieś cie Rabat. Pas na lotnisko dla takiego kolosa był trochę kró tki.

Samolot zwolnił jak przypalacz na autostradzie, tak ż e gdyby nie pasy, wszyscy bylibyś my w kokpicie.

Tu w Rabacie nastą pił y zmiany w tankowaniu i zał odze.

Poszliś my przyjrzeć się „horrorom” kapitalizmu. Nie trzeba był o dł ugo szukać . Zaczę li zaraz po tym, jak zeszliś my starymi, rozklekotanymi schodami na lotnisko.

Po wilgotnej moskiewskiej zimie był o tu bardzo przyjemnie, ciepł o, ale nie gorą co, siedemnaś cie stopni. A dookoł a - nieznane zapachy kwitną cych roś lin tropikalnych i lekka bryza znad pobliskiego Oceanu Atlantyckiego.

Pole stoł ecznego mię dzynarodowego lotniska był o sł abo oś wietlone, w oddali pojawił y się kontury jakiegoś budynku. A w okolicy nie ma ani jednego samolotu, opró cz naszego.

Od drabiny do terminalu szliś my niezwykł ą drogą , raczej ż ywym korytarzem. Powstał ze stoją cych po obu stronach, prawie blisko siebie, ż oł nierzy uzbrojonych w karabiny maszynowe.

Tak był o aż do samego wejś cia do terminalu, tego samego budynku, któ rego kontury widział em ze schodó w.

W pobliż u drzwi, w zaroś lach tropikalnych roś lin, był o też wielu uzbrojonych ż oł nierzy. W ten sposó b pod eskortą weszliś my w ś wiat kapitalizmu.

Gdy wszyscy pasaż erowie byli w ś rodku, pojawił się stary Arab w czerwonym marokań skim fezie, zamkną ł wszystkie zewnę trzne drzwi i uroczyś cie udał się na spoczynek.


Hala tranzytowa lotniska w Rabacie skł adał a się z dwó ch są siadują cych ze sobą pomieszczeń , każ de trzydzieś ci metró w, nie wię cej.

Podrapane ś ciany i sufit, kilka rzę dó w siedzeń , nie fotele, ale coś w rodzaju ł awek z oparciami.

Tutaj umieś cili okoł o stu czterdziestu osó b, prawie tuż obok siebie.

Ale był bar i toaleta.

Ś cianę za ladą zdobił duż y portret kró la Maroka w mundurze wojskowym, ozdobiony wieloma odznaczeniami i kilkoma rzę dami aiguillet. Reszta to pó ł ki wypeł nione podejrzanie wyglą dają cymi butelkami - przynajmniej ż aden z tych napojó w nie był mi znajomy.

Barman, wysoki Marokań czyk z wą sami, podarował wszystkim mał ą butelkę Coca-Coli ze wzglę du na Aeroflot. Jednocześ nie jakoś wszystkich pamię tał i nikomu nie udał o się dostać drugiej, darmowej porcji, chociaż byli tacy, któ rzy chcieli. Za dodatkową opł atą - proszę . Ale barman z pogardą odwracał się od sowieckich rubli, ż ą dają c dolaró w, frankó w lub innych „normalnych” pienię dzy.

Tylko jeden facet wyś wiadczył barmanowi przysł ugę , rozdają c tę ​ ​ ż ał osną butelkę w zamian za kilka kolekcjonerskich metalowych rubli. Nawiasem mó wią c, już wtedy ich cena był a znacznie wyż sza od wartoś ci nominalnej.

W toalecie, skł adają cej się z dwó ch kabin, ustawił y się dwie ró wnoległ e kolejki, wedł ug pł ci. Ci, któ rzy już przeszli ten zabieg, wychodzili z dziwnym wyrazem twarzy i zdecydowanie radzili reszcie odwiedzić tę wyją tkową placó wkę.

Bezpoś rednio za drzwiami znajdował się mał y boks, któ rego wię kszoś ć zajmował a stara, popę kana toaleta do poł owy wypeł niona ś mierdzą cą gnojowicą , a ś ciany był y zaś miecone wieloma ogromnymi karaluchami, a nawet ze skrzydł ami. Dla goś cia, po toalecie i zwierzę tach, pozostał o bardzo mał o miejsca. Nie był o takiego urzą dzenia jak zlew i kran z wodą do mycia rą k.

Godzinę pó ź niej nasza ogromna IL-62, umieję tnie startują c na kró tkim pasie startowym i okrą ż ają c maleń ki, jasno oś wietlony Rabat, przeleciał a nad nocnym Atlantykiem, zabierają c nas ze ś wiata afrykań skiego „kapitalizmu” na jasne przestrzenie zamorskie "socjalizm".


Pierwszy dzień na pó ł kuli zachodniej

Dziesię ć godzin lotu nad Oceanem Atlantyckim. Wracamy do wczoraj w dosł ownym tego sł owa znaczeniu.

W dole, na bezkresnej przestrzeni wody, zaczę ł y się pojawiać ś wiatł a statkó w. A potem pojawił a się ziemia. Szesnastogodzinny lot Moskwa – Hawana dobiegł koń ca.

Lotnisko José Martí . Brak kontroli i ceł.

W koń cu przybyli przedstawiciele Wielkiego Brata, jakie mogą być roszczenia.

Wię c przeszliś my przez halę przylotó w prawie bez zatrzymywania się.

Ale jak wstrzą snę li Kanadyjczykami, Japoń czykami i innymi imperialistami, któ rych, ku mojemu zdziwieniu, był o tu cał kiem sporo, nawet wię cej niż w Moskwie.

Wychodzą c z budynku terminalu, któ ry wyglą dał jak sowieckie lotnisko, zanurzyliś my się w gę ste, wilgotne, gorą ce powietrze.

Mimo zimy, nawet teraz, o drugiej nad ranem czasu lokalnego, był o co najmniej ciepł o.

Ale dla turystó w, któ rzy dzień temu utknę li w pocią gu z powodu zasp ś nież nych, taka lutowa metamorfoza to tylko czę ś ć oczekiwanej z gó ry egzotyki.

Przewodnik, któ ry nas spotkał - gruby Kubań czyk o cał kowicie europejskim wyglą dzie, któ rego szyję otaczał o kilka rzę dó w zł otych ł ań cuchó w, był gadatliwy i doskonale mó wił po rosyjsku. Wszę dzie promieniował optymizmem, przesuwają c oczy po rosyjskich dziewczynach. I patrzą c w przyszł oś ć , powiem, ż e przez trzy tygodnie, któ re trwał a nasza trasa, stał się damą serca.

Autobus był zimny, a klimatyzacja dział ał a. Jechaliś my pię kną wielopasmową autostradą - spuś cizną naszego pó ł nocnego są siada - Stanó w Zjednoczonych.

Pierwszą rzeczą , któ ra uderzył a mnie wchodzą c do Hawany, był y ulice wypeł nione ludź mi i masa kawiarni otwartych o tej porze nocnej. To prawda, ż e ​ ​ jutro, czyli już dziś , był a niedziela.

W koń cu dotarliś my do hotelu o dumnej nazwie „Narodowy”.


Przestronny hol, w któ rym z sufitu zwisał y ogromne kryształ owe ż yrandole, ró wnież był zatł oczony mimo pó ź nej pory. Nigdy nie widział em takiego przepychu - marmurowe ś ciany, lś nią ca granitowa podł oga, w któ rej odbija się lś nią cy kryształ ż yrandoli.

To prawda, pó ź niej nasz przewodnik powiedział , ż e dla grup sowieckich przeznaczony jest zupeł nie inny hotel i nawet go pokazał . Ale na szczę ś cie dla nas ten hotel był w remoncie i wyglą da na ponad rok. Wylą dowaliś my wię c w National, jednym z najbardziej luksusowych hoteli w Hawanie - wtedy i teraz.

Dziś ten hotel ma pię ć gwiazdek i oczywiś cie wygó rowane ceny.

„National” został zbudowany w 1930 roku i wyglą da jak amerykań skie drapacze chmur z czasó w prohibicji.

Natychmiast ostrzeż ono nas, ż e klimatyzatory są tu od „czasó w przedrewolucyjnych”. Dlatego należ y obchodzić się z nimi bardzo ostroż nie, w przeciwnym razie w naszym pokoju bę dą miał y wszystkie uroki tropikalnej zimy.

Recepcjonistka przyniosł a nasze walizki do pokoju, ale nie dostał a napiwku - po prostu nie wiedzieliś my wtedy, co to był o.

Pokó j skł adał się z ogromnego pokoju o powierzchni okoł o czterdziestu metró w, mał ego przedpokoju i ogromnej ł azienki.

Z okna ó smego, a wł aś ciwie dziesią tego pię tra otwierał się widok na miasto pogrą ż one w mroku nocy. Tu i ó wdzie ś wiecił y neony hoteli, z któ rych najwię kszym był Havana Libre.

Czas był popsuty i nie chciał o mi się spać.

Mó j są siad okazał się mł odym facetem, gó rnikiem. Pomyś leliś my, pomyś leliś my i otworzyliś my „schowek”.

W tamtych czasach wszystkim wyjeż dż ają cym za granicę , do krajó w „socjalistycznych” zezwalano, a nawet zdecydowanie zalecano zabranie ze sobą dwó ch butelek wó dki na wszelkiego rodzaju „wieczory przyjaź ni”. I zawsze wybierano mnie na opiekuna grupy, sł usznie wierzą c, ż e ktoś taki jak ja nie naruszył by publicznych rezerw. I tutaj ugryzł.

Mó j są siad i ja postanowiliś my uczcić przybycie i w tym celu otworzyliś my grupę „schowek”.

Wię c bez patrzenia wyjechał a butelka wó dki na czekoladę , takż e publiczną.

Na dworze był a ta sama tropikalna noc, ciemna i wilgotna.


Niebo zaczę ł o robić się trochę szare i nagle, jakby ktoś wł ą czył ś wiatł o, zrobił o się zupeł nie jasne i otworzył się przed nami niezwykł y widok.

Poniż ej był o ogromne miasto. Wokó ł wznosił y się liczne drapacze chmur o ró ż nych kształ tach. Za nimi widoczny był fragment sł ynnego Malecon, a dalej – turkus, rozcią gają cy się poza horyzont, Ocean Atlantycki.

Nie moż na był o oderwać oczu od tego widoku. Mimo to postanowiliś my zejś ć nad ocean.

Hotel „National” poł oż ony jest na brzegu, ale nie bezpoś rednio na skarpie, tylko na niewielkim wzniesieniu, wię c ż eby dostać się na Malecon, trzeba ominą ć są siedni blok. A na samym wzgó rzu znajduje się wyjś cie z holu, prosto do tropikalnego parku, w któ rym poś ró d nieznanych roś lin rozrzucone są rzeź by z biał ego marmuru.

Jest też wiele krę conych ł awek do relaksu w cieniu, któ ry stoi tu przez cał y dzień . W hotelu był o kilka restauracji, a każ da z nich jest na swó j sposó b niezwykł a.

Dla radzieckich turystó w nie był o takich koncepcji jak samo ś niadanie lub obiadokolacja. Mieliś my jeś ć regularnie trzy posił ki dziennie i, co był o szczegó lnie niezwykł e, ś niadania, obiady i kolacje odbywał y się w ró ż nych miejscach przez cał y dzień . Nasz przewodnik po np. ś niadaniu podawał , gdzie zjemy obiad. Wtedy ten system stał się bardziej zrozumiał y i przewidywalny.

Biedna, gł odna Kuba nakarmił a nas tak bardzo, ż e w cią gu tych trzech tygodni przytył am pię ć kilogramó w wagi. A to z bardzo aktywnym trybem ż ycia.

Kolacja odbywał a się zwykle w mał ej restauracji, któ ra znajdował a się poniż ej poziomu holu. Ś ciany holu wykoń czono ciemnozielonym jedwabiem ze zł otym wzorem, a na tym tle wyró ż niał y się biał e meble w stylu retro.

Cał oś ci towarzyszył a muzyka klasyczna w wykonaniu niewielkiego trzyosobowego zespoł u - dwó ch Afrykań czykó w i jednego Europejczyka - kontrabas, skrzypce i fortepian. W poł ą czeniu z wnę trzem ta muzyka jakoś odprę ż a, koi i ł agodzi zmę czenie po cię ż kim turystycznym dniu.

Chcieliś my pozostać w tym ś rodowisku jak najdł uż ej, ale nikt nas nie poganiał , siedź cie tak dł ugo, jak chcecie.


Kolacja odbywał a się najczę ś ciej w restauracji Terrassa, któ rej hol wyginał się wokó ł bocznej fasady hotelu, a ogromne pó ł okrą gł e okna stwarzał y wraż enie, ż e siedzi się nie w klimatyzowanym pokoju, ale na otwartej werandzie nad brzegiem morza.

Ale gł ó wną atrakcją był bufet.

Teraz, mają c wystarczają co duż o podró ż y po ś wiecie, mogę powiedzieć , ż e nigdy czegoś takiego nie widział em.

Tutaj przepraszam, nie mogę się powstrzymać od opisu.

Zaczę ł o się od sał atek - kilkadziesią t gatunkó w - rybnych, mię snych, warzywnych, owocowych i kilku innych nieznanych.

Nastę pnie pojawił y się zupy, najbardziej zró ż nicowane, w mniej wię cej tej samej liczbie odmian.

Te zupy, podobnie jak dania gł ó wne, rozdawał za ladą kilkunastu Kubań czykó w, gł ó wnie pochodzenia afrykań skiego, ubranych w coś na kształ t respiratoró w - nie daj Boż e, jakaś infekcja.

Po daniach gł ó wnych był y stoł y zastawione ogromnymi tacami z dziesią tkami rodzajó w ciast, ciastek i innych sł odyczy.

Obrazu dopeł nił y malownicze gó ry owocó w, czę sto nieznane, choć był y też znane, czę sto z ksią ż ek, „bzdury”, takie jak banany, mango czy ananasy.

A potem - soki, lody i wszystko inne.

Dodatkowo na stolikach, przy każ dym urzą dzeniu, obowią zkowa był a butelka piwa.

Jeś li chcesz wię cej, po prostu powiedz kelnerowi, któ ry pomimo tego, ż e bufet zakł ada samoobsł ugę , w holu był o sporo.

Nie chciał em też wychodzić z tej restauracji i tej z muzyką , ale z innego powodu - po takiej kolacji nie dał o się oderwać tył ka od krzesł a.

Był o coś surrealistycznego w cał ej tej obfitoś ci poś ró d gł odują cego kraju.

Co wię cej, przed wejś ciem do każ dej restauracji cią gle zauważ ał em grupkę szczupł ych, kiepsko ubranych Kubań czykó w. Okazał o się , ż e czekają na resztki naszego jedzenia. I nie zawsze był y przyjmowane, ponieważ po zamknię ciu pracownicy lokalnego sektora gastronomicznego zabrali wszystko, co został o, ledwo cią gną c na siebie cię ż kie torby, ale jednocześ nie absolutnie tego nie ukrywają c.

Jak ci ludzie, czekają c na resztki, dostali się do hotelu, mimo wielu otwartych i ukrytych straż nikó w, pozostał o dla mnie zagadką.


Po dł ugim locie i farsie z przejś ciem na czas lokalny - a ró ż nica z Moskwą to osiem godzin - zaraz po ś niadaniu wię kszoś ć naszej grupy się wył ą czył a, reszta był a odważ na - wyraż ał o się to przeczesywaniem okolic w poszukiwaniu sklepy. Ale te pojedyncze, któ re został y znalezione, został y zamknię te w tę niedzielę.

I w koń cu ci dzielni mę ż czyź ni doł ą czyli do reszty, któ ra dostawał a czę ś ć snu, zmarnowanego podczas podró ż y.

Wszyscy spali tak mocno, ż e zebrawszy się wieczorem na spacer w Hawanie, nie mogł em znaleź ć sobie towarzysza i wyruszył em samotnie.

Bezpoś rednio od gł ó wnego wejś cia do naszego hotelu zaczynał a się jedna z centralnych ulic stolicy Kuby o numerze 42. Biegł a prostopadle do oceanu, przecinają c tę ​ ​ czę ś ć Hawany – dzielnicę Vedado.

Wró cił em, ale inną drogą i wkró tce poczuł em, ż e się zgubił em. Przed nimi znajdował a się mał a, prawie nieoś wietlona ulica, po obu stronach któ rej rozcią gał y się wysokie, puste, pomalowane na biał o pł oty.

Po przejś ciu z kilkunastu metró w usł yszał em krzyki dochodzą ce zniką d, jak ludzkie, ale bardziej dzikie, zwierzę ce. Wyobraź sobie sytuację . Pó ź ny wieczó r. Pusta uliczka oś wietlona pojedynczą sł abą latarnią i to zwierzę ce wycie z ciemnoś ci.

Podnoszą c gł owę zobaczył em, ż e z gó ry, na pł ocie, z nogami opuszczonymi, siedzieli jacyś ludzie, duż o ludzi i wydawali te dzikie dź wię ki.

Generalnie za pł otami po obu stronach drogi znajdował się szpital psychiatryczny.

Prawie przebiegł em resztę ulicy, znalazł em się na ogromnym placu i od razu go rozpoznał em.

Tak, za azylem wariató w znajdował się centralny plac kubań skiej stolicy – ​ ​ Plac Rewolucji.

To tutaj Comandante Fidel wygł aszał swoje przemó wienia, któ re trwał y pię ć , a czę ś ciej ponad godzinę . W tym samym czasie gromadził o się tu zwykle od pię ciuset tysię cy do miliona osó b.

Stoją c pod palą cym tropikalnym sł oń cem, ci biedni ludzie byli zmuszeni sł uchać sł ownych bzdur, nie mają c nawet prawa do wyjazdu z przyczyn naturalnych.

To prawda, ż e ​ ​ z wiekiem Fidel powoli skracał czas trwania swoich monologó w. I muszę powiedzieć , ż e jest ś wietnym mó wcą.

Plac Rewolucji to ogromne pole, z budynkami ró ż nego typu i przeznaczenia wystają cymi z otaczają cej bujnej roś linnoś ci, w tym z tym samym domem wariató w.


Na ś rodku placu stoi doś ć dziwny pomnik Jose Martiego – gigantyczna stela wznoszą ca się w chmury, a u jej podstawy – malutkiego staruszka – poety, bohatera Kubań czykó w, wybitnego bojownika o niezależ noś ć wyspy.

Ś ciany nielicznych budynkó w, któ re moż na zobaczyć z tego pola, są peł nometraż owe ozdobione portretami, gł ó wnie Fidela Castro i Che Guevary.

To drugie jest bardziej prawdziwe.

Stą d, z Placu Rewolucji, zaczynają się wszystkie wycieczki po Hawanie.

Ale to bę dzie jutro.

A dziś stał em sam na polu, pustym o tej pó ź nej porze i nabierał em sił na ostatni rzut nogą do hotelu.

Hawana - widok z gó ry

Gorą ce tropikalne sł oń ce zalał o swoim ś wiatł em bezkresny ocean i rozcią gał o się w dole ogromne miasto.

Kiwał i przycią gał - zejdź szybciej i zanurz się we mnie, jak w fale morskie.

Hawana to duż a dwumilionowa metropolia. Rozcią ga się wzdł uż wybrzeż a Oceanu Atlantyckiego na wiele kilometró w i moż na ją podzielić na trzy czę ś ci.

Nasz obszar hotelowy, Vedado, jest typowym miastem Ameryki Pó ł nocnej.

Proste, szerokie autostrady przecinają się pod ką tem prostym.

Ulice prostopadł e do oceanu są oznaczone cyframi, a ró wnoległ e - literami.

Tak mó wią – ró g to 23, a G to typowa szachownica, przeniesiona tu przez pó ł nocnego są siada.

Znajdują się tu prawie wszystkie wież owce Hawany, któ re wraz z panoramą Maleconu tworzą obraz miasta. Widoki okolicy, zaczerpnię te z oceanu, przedstawiają Hawanę jako skupisko wież owcó w, typowe miasto Stanó w Zjednoczonych.

Moja znajomoś ć z Hawaną zaczę ł a się wczoraj wieczorem od gł ó wnej ulicy tego obszaru.

Jednak to „amerykań skie miasto” jest tylko czę ś cią stolicy Kuby i daleko mu do najwię kszego.

Nastę pna strefa, do któ rej pł ynnie wpł ywa obszar Vedado, zajmuje wię kszą czę ś ć Hawany. To jest wł aś ciwie prawdziwe oblicze miasta - Centro.

Obszar ten jest gę sto zabudowany wież owcami z począ tku XX wieku, a ich architektura bardzo przypomina miasta hiszpań skie.

Tak wyglą da centrum Hawany - amerykań sko - hiszpań skie.


Wszystkie te obszary ł ą czy sł ynna promenada Malecon, cią gną ca się wzdł uż wybrzeż a Oceanu Atlantyckiego. To symbol miasta, ł ą czą cy ze sobą nie tylko dzielnice kubań skiej stolicy, ale takż e samych Kubań czykó w – czarnych, biał ych, mulató w – ludzi, któ rzy mimo dł ugich lat dyktatury zachowali naturalny optymizm.

Wszystkie najważ niejsze wydarzenia, ś wię ta, karnawał y, ogó lnie cał e ż ycie kulturalne Hawany to Malecon.

Tutaj kiedyś znajdował o się jedno z najbardziej prestiż owych miejsc w mieś cie i dlatego wzdł uż wybrzeż a powstał y najciekawsze architektonicznie budynki.

Zamoż ni ludzie, któ rzy byli wł aś cicielami tych apartamentowcó w, rywalizowali ze sobą o oryginalnoś ć . Czasami po prostu dochodził o do absurdu.

Tak wię c jeden z wł aś cicieli domó w zbudował tutaj, na skarpie, pię trowy budynek ku pamię ci swojej zmarł ej có rki.

Budynek z frontową ś cianą , skł adają cy się z ustawionych jedna na drugiej trumien, pomieszanych z wrakami statkó w, spoglą da w stronę oceanu, jak niemy wyrzut tego ż ywioł u wody, któ ry pochł oną ł biedną dziewczynę.

W dzień czy w nocy, przez cał y czas ż ycie Maleconó w nie ustaje. Od wczesnych godzin rannych dzieci nurkują na parapetach, ką pią się lub pł ywają na czarnych dę tkach samochodowych, a starsi ludzie ł owią ryby. Ale już po poł udniu moż na zobaczyć zakochane pary cieszą ce się sł oń cem i sł onym wiatrem znad oceanu. A wieczorem to miejsce należ y w cał oś ci do kubań skiej mł odzież y. Na przestrzeni 3 kilometró w na Malecon oraz na ulicach i przyległ ych do niego placach rozbrzmiewa ró ż norodna muzyka, liczne kampanie mł odzież owe organizują improwizowane koncerty, uliczne kawiarenki zapeł niają się goś ć mi – prawdziwa fiesta!

Przedmieś cia Hawany to niekoń czą ce się dzielnice willi, z któ rych każ da przypomina domy na nabrzeż u, rywalizują c z innymi pod wzglę dem oryginalnoś ci i bogactwa.


Na przedmieś ciach Hawany, Cojimara, stoi willa Hemingwaya. „To miejsce, do któ rego przyjemnie jest wracać zewszą d, gdziekolwiek jesteś ” – powiedział pisarz o swoim kubań skim domu. Teraz jest tu muzeum, a kiedyś przybyli tu przyjaciele pisarza. Razem lubili pł ywać i grać w pił kę wodną w gł ę bokim basenie. Aby schł odzić w nim wodę , wsypano do niego cał ą cię ż aró wkę lodu. Ale gł ó wną atrakcją posiadł oś ci jest jacht Pilar kupiony przez pisarza w stoczni na Brooklynie. Podczas II wojny ś wiatowej marynarka wojenna USA wypchał a jacht wszelką bronią . Pisarz walczył o nią przez dwa lata, zrzucają c bomby gł ę binowe na niemieckie okrę ty podwodne peł nią ce sł uż bę na Karaibach.

A tego dnia, drugiego na Kubie, podczas gdy inni wygrzewali się w basenie, my mimo trzydziestostopniowego upał u i prawie stuprocentowej wilgotnoś ci wyruszyliś my na wę dró wkę po gorą cym mieś cie.

Ale tutaj, na Kubie, był a zima. Co wtedy latem?

Na parterze miasto wyglą dał o inaczej niż z okna hotelu. Wydawał o się , ż e jesteś w jakimś fantastycznym, nieziemskim ś wiecie. To tak, jakby czas się tu zatrzymał i stał o się to od momentu przekazania wł adzy „rewolucjonistom – wyzwolicielom” na czele z Fidelem Castro.

Ale z jaką radoś cią spotkali się mieszkań cy stolicy iz najrozmaitszych grup ludnoś ci wkraczają cych do miasta brodatych „partyzantó w”. I dostali to, co mają.

Obszar Vedado, nowe zamerykanizowane centrum, nadal wyglą dał cał kiem przyzwoicie. Tutaj, opró cz wielu hoteli, znajdował y się gł ó wne agencje rzą dowe, budynek telewizji kubań skiej i czę ś ć ambasad.

Pomimo tego, ż e Kuba i Stany Zjednoczone nie utrzymywał y stosunkó w dyplomatycznych, dawna ambasada – ogromny pię trowy budynek w pobliż u Maleconu – aktywnie peł nił a swoje dawne funkcje, choć pod flagą Szwajcarii. Dopiero teraz ta instytucja nazywa się „Reprezentacją interesó w Stanó w Zjednoczonych”. Relacje są zerwane, ale interesy pozostają i oczywiś cie po obu stronach.

Przemieszczają c się z Vedado do obszaru Centro, znajdziesz się w chaosie wą skich uliczek.

Obraz tutaj jest raczej przygnę biają cy. Pię kne stare wielopię trowe budynki, zadymione i zaniedbane, stopniowo niszczeją , niektó re z nich już się zawalił y, inne, w któ rych jeszcze mieszkał y, był y blisko.

Spacerują c tymi ulicami moż na był o zajrzeć do wnę trza domó w.

Ze wzglę du na gorą cy klimat wszystkie mieszkania został y zbudowane z oknami z dwó ch stron, co dał o przynajmniej pewien ruch powietrza do ś rodka.

Czasami dochodzi nawet do ciosó w. Sam Fidel Castro jest zapalonym fanem baseballu.


Na skrzyż owaniu tych ulic czę sto znajdował y się mał e bary wypeł nione nawet w szczycie dnia pracy. I pili tam bynajmniej nie piwo, ale coś mocniejszego. I to w tym upale.

Każ dy bar miał dostę p do dwó ch ulic, dlatego czę sto skracaliś my sobie drogę , przechodzą c przez nie, ale starają c się nie ocią gać.

Zbliż ają c się do Paseo del Prado, bulwaru, nad któ rym wznosi się pompatyczny budynek Akademii Nauk - kopia Kapitolu Waszyngtona, zresztą pię knie odrestaurowana, podobno dzię ki synowi Castro, wó wczas gł ó wnego Akademika, zobaczyliś my mał y tł um po przeciwnej stronie ulicy.

Jak się okazał o, w mieszczą cym się tutaj pię trowym budynku zawalił y się spró chniał e drewniane podł ogi mię dzy pię trami i podobno są ofiary.

Ale kto to powie.

Widzieliś my tylko, jak nieszczę ś ni lokatorzy pró bowali ratować swoje proste rzeczy – poduszki, koce, materace.

Są dzą c po mał ym tł umie, ten widok najwyraź niej był tutaj powszechny.

Po obejrzeniu wspaniał ego, ale w przeciwień stwie do naszego są siada Kapitolu, zadymionego budynku Teatru Liceo, nadal poruszaliś my się ró wnolegle do oceanu w kierunku historycznego centrum.

Dziwne, ale po drodze prawie nie natknę liś my się na sklepy, tylko, gł ó wnie warzywne, z któ rych unosił się cię ż ki zapach i cuchną cy pł yn spł ywał wprost na chodnik, w któ rym krzą tał y się wychudzone murzyń skie dzieci.

Kilka przecznic pó ź niej pojawił a się ulica Galliano, dawna gł ó wna ulica handlowa. Ale dlaczego to pierwsze?

Wszystkie centra handlowe w wież owcach po obu stronach ulicy był y otwarte, podobnie jak wiele sklepó w przy są siednich pasach.

Poszliś my do kilku z tych domó w towarowych i znowu ten sam przygnę biają cy obraz pojawił się przed naszymi oczami..

Na Kubie istniał i nadal istnieje system dystrybucji towaró w konsumpcyjnych za pomocą kart, dopiero dziś lista ta znacznie się powię kszył a.

W koń cu w tym czasie prawie wszystkie gł ó wne

Tłumaczone automatycznie z języka rosyjskiego. Zobacz oryginał
Aby dodać lub usunąć zdjęcia w relacji, przejdź do album z tą historią
Podobne historie
Uwagi (0) zostaw komentarz
Pokaż inne komentarze …
awatara